Pierwszy weekend czerwca planowaliśmy spędzić w Adlitzgraeben, miało świecić słońce, a my mieliśmy wspinać się po pięknych wytrzymałościowych drogach. Niestety fatalne prognozy pogody spowodowało, że wstępny plan legł w gruzach, a jako cel zastępczy wybraliśmy Frankenjurę. To miejsce zawsze było i pozostanie dla mnie wyjątkowe, choć niechętnie przyjeżdżam tu bez wcześniejszego przygotowania siłowego. Tutejsze trudne drogi wymagają naprawdę solidnej zaprawy. Tym razem postanowiłem korzystając z okazji zrobić mały rekonesans. Próbując kolejne 10+ zrozumiałem, że nie mam najmniejszych szans, a każde przytrzymanie na małych dwójeczkach w przewieszeniu było w zasadzie balansowaniem na granicy kontuzji. W sumie nie powinno mnie to dziwić, zważając, że ostatnią drogą, jaką pokonałem, był wytrzymałościowy 50 ruchowy Martin Krpan, a tutaj dodatkowe kilogramy ciążyły mi ze zwielokrotnioną siłą...
Najrozsądniejszą opcją wydał mi się Powerplay, wymagający bulderowy klasyk. Mimo, że pojedyncze przechwyty po oblakach nie stanowiły większego problemu, jakoś nie byłem w stanie pokonać ich startując z ziemi. Dwa ruchy za mocne 8c pozostają kolejnym porachunkiem do wyrównania, a Frankenjura nie po raz pierwszy okazała się silniejsza ode mnie. Kilka dni to zdecydowanie za mało, by wytrenować siłę palców i przestawić się na inny rodzaj wspinania, ale za to wystarczająco dużo, by nauczyć się pokory wobec wymagającego rejonu...
Z żalem wyjeżdżam z Frankenjury, bo następne tygodnie spędzę na panelu. Na szczęście porażka mnie nie zraża, ponieważ moje cele na ten sezon znajdują się zupełnie gdzie indziej...
Jedynym przejściem minionego wyjazdu pozostaje Master blaster 10-/10 (8a+)