5.01.2008 r.
Po drobnym świątecznym obżarstwie ruszyliśmy z Elą na mały rozruch do pięknego francuskiego rejonu Claret. Miała to być podróż sentymentalna, Claret był bowiem moim pierwszym westowym doświadczeniem wspinaczkowym. To właśnie tutaj postawiłem w 2002 r. swoje pierwsze kroki w pomarańczowym wapieniu. Cudowne doświadczenie. Pamiętam przede wszystkim kupę dobrej zabawy, jaką mieli wszyscy z nas, a wspinaliśmy się wtedy mocną łódzką ekipą...
Tym razem również dopisało słońce i dobry humor, nie zmieniło się w zasadzie nic, może poza ilością wspinaczy pod skałą. Po okresie zupełnego "nicnierobienia" po wakacjach niepewnie stawiałem pierwsze kroki na szóstkowych pionach. 5c+, 6b, 6b+, to ostatnie przechodzę już ostatkiem sił. Niemożliwe, że jestem aż tak słaby, coś tu nie gra. Tutejsze wyceny są naprawdę mocne! Nie spodziewałem się, że aż tak brutalnie tego doświadczę, tutaj przeszedłem przecież swoje pierwsze 8a w życiu, w podklejonych przez siebie używanych fajftenach, nie miałem wtedy bladego pojęcia o wycenach...
Na osłodę pozostaje nam jakże nieprzeciętna jakość wspinania, jaką oferuje ten mały rejon. Tutejsze drogi są naprawdę piękne! Od pionów, do małych i dużych przewieszeń w litej skale skąpanej w południowym słońcu, a to wszystko 50 km od morza...
Wszystko nie może jednak iść idealnie, przekonujemy się o tym wieczorem, kiedy temperatura spada niemalże do zera. Na domiar złego po trzech dniach wspinania zaczynam się bardzo słabo czuć. Piątego ledwo udaje mi się podnieść ze śpiwora. Zapada jedyna słuszna w tym momencie decyzja – odwrót.
Bilans tego wyjazdu mówi sam za siebie:
5 dni w Claret
4 dni w podróży
3 dni wspinania
Jedyną myślą, jaka nasuwa mi się, siedząc teraz przed komputerem, to jak zaplanować najszybszy powrót do tego wspaniałego rejonu...